niedziela, 13 grudnia 2015

Niech się stanie magia

Jeszcze 11 dni, ale już się zaczęło. Nie tylko w sklepach, telewizji, radio, gazetach i gdzie tylko się da. Moja mama już od kilku tygodni co wieczór, w kuchni, dłubie a to przy aniołkach, a to przy świecznikach, a to przy bombkach, a to przy wieńcach, a to przy girlandach, więc przygotowania trwają od jakiegoś czasu, ale dziś oficjalnie rozpoczęliśmy w moim domu Okres Przedświąteczny. A to wszystko za sprawą pierników.

Pieczemy co roku w składzie: mama, ja, młodsza siostra. Jest dużo zamieszania, wybrudzona cała kuchnia, kłótnie -jak to z rodzeństwem zawsze bywa - nerwy mamy, podjadanie, narzekanie, żarty -a to wszystko przy dźwiękach kolęd, co ważne, w wykonaniu zagranicznych gwiazd. Dlaczego zagranicznych? Bo polskie są zarezerwowane na strojenie choinki, które odbywa się zazwyczaj 23 grudnia. Skąd ta tradycja się wzięła, nie mam pojęcia, ale mama przestrzega jej z uporem godnym lepszej sprawy. Więc dzisiaj, odsłuchawszy wszystkich szlagierów Jima Reeves'a, melduję, że Święta czekają już tuż za progiem.

Jako, że jest to bardzo intensywny czas i trudno znaleźć wolną chwilę na czytanie, więc chcę Wam dziś opowiedzieć o książce, która -jak dla mnie- jest swego rodzaju "must read" w okresie Bożego Narodzenia. Do tej pory przeczytałam ją zaledwie dwa razy, ale wiem już, że czytanie jej stanie się moją prywatną grudniową tradycję. Panie i Panowie, oto "Srebrne dzwonki" Luanne Rice.

Jest to jedyna książka tej autorki, którą przeczytałam i chyba tak zostanie, a to dlatego, że nie chcę się zniechęcić. Patrząc na tytuły i opisy innych, wyczuwam duszący, słodki zapach jaki wydzielają typowe romansidła. To jest zarzut, który dosyć często pada również pod adresem "Srebrnych dzwonków" -że sztampowo, słodko, przewidywalnie, patetycznie, infantylnie, a bohaterowie mdli i niezbyt rozgarnięci. Nie zrozumcie mnie źle -to że zachwycam się tą książką, nie znaczy, że nie dostrzegam jej wad. Przeciwnie, uważam, że fabuła jest cienka jak barszcz z supermarketu, a bohaterowie rzeczywiście są mdłymi amebami. Ale wszystko co bożonarodzeniowe rządzi się własnymi prawami. W blasku świec i przy dźwiękach kolęd wszyscy stajemy się sentymentalni i miękcy jak plastelina na kaloryferze. Przestaje wtedy liczyć się słaba treść książki, czas zwalnia, możemy delektować się słowem, puszczać wodze wyobraźni, podkręcać empatię, wczuwać się w nastrój. A nastrój to coś co "Srebrne dzwonki" z całą pewnością posiadają.


Nowy Jork, światła świec w oknach, mróz malujący kwiaty na szybach, zapach choinki, ośnieżone ulice i parki, a ponad głowami anioły. Wśród tego wszystkiego ona i on- kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. Cicha bibliotekarka pogrążona w smutku po stracie kogoś bliskiego, samotny mężczyzna, ojciec zbuntowanego nastolatka i dziewczynki, której nie brak niczego za wyjątkiem... matki. Książka o bólu, tęsknocie, zagubieniu. Sentymentalna i ckliwa aż do mdłości, ale słodki zaduch rozwiewa mroźny wiatr melancholii. Choć wszystko kończy się dobrze, nie jest to typowy happy end, za co chwała autorce.

Zazwyczaj unikam takich książek, więc obce są mi wszystkie Sparksy, Greeny, Aherny, Robertsy i inni, którzy wciskają nam kit, że miłość góry przenosi. Ale w nosie mam fabułę tej książki. Jeśli o mnie chodzi, mogłyby to być również przygody Sierotki Marysi, byleby były osadzone w tym magicznym świecie, który stworzyła Luanne Rice. Do tej pory podobny nastrój znalazłam tylko w "Zimowej opowieści" z Farrellem w roli głównej (książki jeszcze nie czytałam, a sam film polecam na tej samej zasadzie co "Srebrne dzwonki" -wyłącz rozum, włącz wyobraźnię). Mądrzejsi po lekturze tej książki na pewno nie będziemy, ale potwór sentymentalny zostanie nakarmiony najwznioślejszymi uczuciami.

Ja z pewnością sięgnę po nią w te Święta, a Wy? Jakie inne książki polecilibyście na ten czas?
Pozdrawiam już prawie świątecznie :)

sobota, 12 grudnia 2015

BookAThon 2015

Po nieco dłuższej przerwie, witam Was ponownie w skromnych progach mojego bloga. Postanowienie, by czytać przynajmniej od czasu do czasu nieco poważniejsze książki, jak to czasem z postanowieniami bywa, po kilku tygodniach już dogorywa w kącie, zapomniane, porzucone, niechciane. A dlaczego? A dlatego, że ciągle coś nowego wpada mi w oko i książki pochłaniam jedna za drugą.
Ostatnio w oko wpadł mi BookAThon. Inicjatywa polskich blogerek literacko-lifestylowych, polegająca na czytaniu przez okrągły tydzień książek spełniających określone wymagania. W tej edycji były one takie:


BookAThon trwał od 30 listopada do 6 grudnia, ale już od początku listopada w fejsbukowej grupie wrzało, bo każdy kompletował swoją listę i dzielił się z innymi swoimi wyborami. Ja do tematu podeszłam bardzo ostrożnie (czyt. leniwie) i ciągle odkładałam na później decyzję czy wezmę udział w zabawie, a jeżeli tak, to jakie książki staną się moim wyzwaniem. Termin rozpoczęcia zbliżał się nieubłaganie, więc w końcu, zniechęcona, stwierdziłam, że daruję sobie udział w tej edycji i zaczekam do lata. Nadszedł bookathonowy poniedziałek i ikonka powiadomień na niebieskim portalu rozgrzewała się do czerwoności sygnalizując nowe posty uczestników zabawy. Czytałam, komentowałam, zapamiętywałam tytuły książek, które polecali inni, cieszyłam się, że duch czytelniczy w narodzie nie zaginął.
A potem przyszedł wtorek. Dawno temu zawiesiłam nad łóżkiem listę książek BBC, na której wykreślam przeczytane pozycje, więc wstając rano od razu rzuca mi się w oczy mój mizerny wynik (38/100 na dzień dzisiejszy). Tak również było we wtorek. Wzrok mój po obudzeniu spoczął na pozycji 29 "Alicja w Krainie Czarów" i jak to czasem się nam zdarza, usłyszałam głosik w głowie: "Ja nie dam rady?". A później było już tylko gorzej. Po całodniowym namyśle, zdecydowałam się na następujące książki:

1. "Alicja w Krainie Czarów" Lewisa Carolla
2. "Folwark zwierzęcy" Georga Orwella
3. "Zabójca" Marii Nurowskiej
4. "Kod Leonarda da Vinci" Dana Browna
5. "Pod mocnym aniołem" Jerzego Pilcha

"Alicja" miała robić za książkę z listy BBC, "Folwark" nieprzeczytaną lekturę, "Zabójca" książkę poleconą, "Kod" za książkę z czymś czerwonym na okładce, a Pilch reprezentował polskich autorów i zdobywcę nagrody literackiej.


Bibliotekę odwiedziłam po południu, a tam ku mojemu przerażeniu, okazało się, że ostatnia ostoja kultury w moim mieście nie dysponuje akurat najpopularniejszym wydaniem "Kodu" z czerwoną okładką. O dziwo, nawet "Folwark" nie czerwienił się na półce, choć wszyscy chyba kojarzymy ten obrazek z króliczymi głowami wystającymi z jakichś okropnych klatek (?). Zarówno "Kod", jak i "Folwark" miały okładki pozbawione nawet najmniejszego akcentu w kolorze czerwonym.

Ale prawo jest dla człowieka, nie człowiek dla prawa. Czy to ważne, że książki, które udało mi się zdobyć mają inne okładki niż te, które oglądałam w Internecie? Nie. Przytuliłam je zatem do piersi, szepcząc im, że nieważne, że nie są czerwone, bo kocham je za sam fakt bycia książkami i zabrałam do domu. Był już wtorkowy wieczór, a ja dopiero przytachałam upolowaną zwierzynę.
Zmęczyłam "Alicję" (przy czym słowo "zmęczyłam" jest tutaj zaskakująco odpowiednie) i obiecałam sobie, że więcej nie sięgnę po nic co wyszło spod pióra tego autora. "Folwark" nieco nużył, ale wmawiałam sobie, że mól książkowy, który nie zna tej książki, jest jak katolik bez Credo.
 A potem zaczęło być fajnie, ale o tych fajnych i przyjemnych tytułach opowiem może następnym razem, bo zasługują na opis nieco dłuższy niż jedno zdanie. Ostatecznie, "Kod" skończyłam dopiero w poniedziałek, więc już po terminie, a stron wyszło mi w przybliżeniu zaledwie 800, ale zaczęłam dwa dni później, niż większość uczestników, więc i tak jestem z siebie dumna.

A Wy, jakimi książkowymi osiągnięciami możecie się pochwalić?