wtorek, 5 kwietnia 2016

Tochman, czyli makabra prawdziwa

Mimo przedłużającej się nieobecności na blogu, nie ustaję w czytaniu. Za mną 26 książek przeczytanych w 2016 roku, 4 nadal brakuje mi do 50 z listy BBC, ale ostatnio zdradziłam klasykę literatury na rzecz reportażu. Nieco znudzona już fikcją (a ostatnio zdarzyło mi się pod rząd kilka bardzo słabych pozycji), postanowiłam na chwilę przerzucić się na coś bardziej rozwijającego, więc wybrałam coś na co ostrzyłam sobie zęby już od dłuższego czasu -reportaże Tochmana. Wiele lat wcześniej, w gimnazjum jeszcze, w trakcie przygotowań do olimpiady z języka polskiego, zetknęłam się z Kapuścińskim i pozostałam mu wierna przez trochę dłuższy czas, do momentu, w którym natrafiłam na "Podróże z Herodotem", które znudziły mnie śmiertelnie i zniechęciły do całego gatunku, więc bardzo krytycznie i nieufnie podchodziłam do Tochmana.





Na pierwszy ogień poszło "Jakbyś kamień jadła", opisujący dramat bałkańskich konfliktów po rozpadzie Jugosławii. Tochman towarzyszy tam dr Ewie Klonowski, która ekshumuje masowe groby, składa jak puzzle szkielety, pierze ubrania i wychodzi z siebie, by zidentyfikować choć jeszcze jedną ofiarę, tak by pogrążona w żałobie rodzina, mogła wreszcie pożegnać ukochaną osobę. Reporter towarzyszy również kobietom -osieroconym matkom, wdowom, siostrom, które już nigdy nie prześpią nocy bez koszmarów, bez zgrzytania zębami tak jakby kamień jadły.


Zdawało mi się, że relacja z postwojennej Bośni i Hercegowiny jest skrajnie przytłaczająca, pesymistyczna i makabryczna, ale potem sięgnęłam po "Dzisiaj narysujemy śmierć" i stwierdziłam, że opisy masowych grobów to nic takiego w porównaniu ze wspomnieniami ofiar ludobójstwa w Rwandzie. Tochman zabiera nas do świata Tutsi i Hutu, kreśli tło polityczne i burzy obraz tragedii z roku 1994 jako walk plemiennych, gdy dziki walczył z dzikim o lepsze tereny łowieckie. Widzimy za to Rwandę jako kraj rozwijający się, dążący do stabilizacji i pokoju, w którym nagle ktoś krzyknął "my jesteśmy Hutu, wy jesteście Tutsi". I choć wszyscy wiedzieli jaki ich rodowód, nagle tak jak w Raju, otworzyły się im oczy i ujrzeli między sobą różnice. A potem przyszła zawiść, dyskryminacja, rasizm, a wreszcie ludobójstwo. I gdy w "Jakbyś kamień jadła" Tochman oszczędza nam szczegółów, pisze tylko o masowych grobach, kulach w tył głowy, to już w "Dzisiaj narysujemy śmierć" jest skrupulatny jak koroner. Opisy nieludzkiego okrucieństwa wobec dzieci, starców, kobiet. Szczegółowe sprawozdania z masowych gwałtów, okaleczeń, nienawiści, która prowadzi do szaleństwa. Nie da się tego czytać ze spokojem. Zwłaszcza, że Tochman nie ogranicza się do relacji z samych tylko 100 dni ludobójstwa, ale na zimno wyjaśnia: teraz kat mieszka obok ofiary. Teraz morderca męża, dzieci, gwałciciel wychodzi rano przed dom i zagaduje swoją ofiarę-sąsiadkę "jak się masz?". Nieliczni trafiają pod sąd, bo Tutsi nadal boją się mówić o tym co ich spotkało. No bo jak tu mówić, skoro mieszka się drzwi w drzwi z katem?

Tochmana zaleca się czytać w wersji papierowej, w miękkiej okładce i na pusty żołądek. W wersji papierowej, bo może zdarzyć się, że będziemy książką rzucać z wściekłości, odrzucać ją od siebie z obrzydzenia, tulić do piersi ze wzruszenia, zalewać łzami, kopać, gryźć, targać, topić... Na pusty żołądek, bo Tochman, choć oszczędza słowa, to jednak nie skąpi sugestywnych opisów. Zaleca się również przed lekturą wyzbyć wszystkich swoich uprzedzeń, płytkich poglądów, nietolerancji, zawziętości, przekonania o tym, że moja racja jest jedyną słuszną i że jest najmojsza. Bo Tochman to zmieni. Wywróci wszystko do góry nogami. Przedstawi sytuację i raz stanie po stronie ofiar, potem po stronie katów, sugerując, że może jednak to oni są ofiarami, a ofiary katami, by na sam koniec stwierdzić, że cholera wie jak było naprawdę. Tochman obnaża, przede wszystkim, "sąsiadów" czyli ludzi małych, zawistnych, uprzedzonych, niesprawiedliwych, obojętnych. W tych reportażach, sąsiedzi to najczęściej ci, którzy nie reagują na krzyki zza ściany, ale piszą donosy pełne wyssanych z palca rewelacji. Ludzi, którzy jak trzy mądre małpy zatykają uszy, zakrywają oczy i nabierają wody w usta, gdy przychodzi do ustalenia Prawdy. Bo to Prawdy, pisanej wielką literą, szuka reporter. Bada przyczyny, próbuje odtworzyć przebieg zdarzeń, obserwuje reakcje. Słucha i pyta wszystkich, którzy są w sprawę zaangażowani, niezależnie od tego, po której stronie barykady stoją. Zazwyczaj jest obiektywny, choć mam wrażenie, że staje się nieufny wobec tych, którzy nie chcą opowiadać. Są to już opisani wyżej sąsiedzi, czyli prosty, zazwyczaj wiejski lub małomiasteczkowy ludek, jest to Kościół, są to urzędnicy i organy ścigania. Czy sprawiedliwie czy niesprawiedliwie obchodzi się Tochman z tymi, którzy uparcie milczą, albo zasłaniają się gładkimi słówkami, nie nam oceniać. Trzeba jednak przyznać, że reporter konsekwentnie i wiernie stoi po stronie jednostki. Stara się zrozumieć ból ofiar, próbuje dotrzeć do winnych i wysłuchać z należytą uwagą ich wersji wydarzeń. Taki styl dostrzegam w przeczytanych do tej pory "Jakbyś kamień jadła", "Dzisiaj narysujemy
śmierć" i "Bóg zapłać".


A w samym "Bóg zapłać", bardzo wyraźnie widzimy już, że Tochman nie ocenia nie tylko ludzi, ale również i Boga. Miałby pewnie chętkę, w każdym opisanym w zbiorze przypadku, przepytać Boga -gdzie wtedy był? co robił? o czym myślał? jak zareagował? A skoro nie może Boga odpytać, traktuje go nieco nieufnie, nawet oskarżycielsko. Ale broni się przed zaślepieniem. Opisuje ludzi, którym wiara dodaje sił, pozwala wybaczyć, pozwala zrozumieć.
Tochman burzy czytelnikowi obraz świata, w którym słońce zawsze świeci, grzeszki ludzi są małe i nieszkodliwe, a tragedie zdarzają się gdzieś tam daleko. Tochman rozumie i szanuje to, że tragedia i ból, i cierpienie, i radość, i smutek, i dobro, i zło jest w każdym z nas. I na tyle, na ile potrafi, nikogo z nas nie ocenia.

Polecam, polecam i jeszcze raz polecam, wszystkim, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej, którzy chcą poznać prawdę o świecie, choćby była nawet najgorsza. Ja będę jeszcze szperać i szukać innych tekstów Tochmana. Kilka książek przede mną, a w skrytości ducha liczę na to, że kiedyś przeczytam relację tego reportera z zamachów paryskich i brukselskich, że kiedyś poznam relacje różnych stron z tego co dzieje się dzisiaj wokół nas. Bo wiem, że racja zawsze leży po środku, a wina ukryta jest dużo głębiej niż możemy przypuszczać.

czwartek, 7 stycznia 2016

Heathcliff, Shawshank i Grochola

Wiele czasu zajęło mi napisanie tej opinii. Zaczęłam przed Świętami, a publikuję teraz. Dlaczego? Tyle bym Wam chciała powiedzieć o tej książce, przeanalizować każdą scenę, poprzeć moje narzekania argumentami, zobrazować porównaniami, przekazać moje odczucia za pomocą metafor. Nie da się napisać wszystkiego, a i to co napisałam, to o wiele za dużo jak na standardy blogowe. Mam jednak nadzieję, że wytrwacie do końca i przeczytacie aż do ostatniej kropki :)

Tymi trzema słowami można opisać całą książkę, którą chcę Wam dziś przedstawić, a którą połknęłam w czasie BookAThonu. Połknęłam, bo rzeczywiście był to jeden haust.
Ladies&Gentlemen, oto ona, a raczej ON... "Zabójca" Marii Nurowskiej.


Zacznijmy od pewnego założenia, które pozwoli Wam zorientować się z jakiego poziomu startuję, opisując tę powieść: Nurowska to nie jest Alice Munro. W moim prywatnym rankingu stoi tylko o jedno miejsce wyżej niż wszystkie te autorki, które piszą o wsi, górach, pojezierzach i skrzywdzonych/rozczarowanych życiem kobietach, które na łonie natury szukają duchowej odnowy. Dlatego jeśli ktoś, po przeczytaniu mojej opinii, zdecyduje się po nią sięgnąć, niech nie będzie rozczarowany, że nie jest to Tołstoj. Skoro mamy już dookreślony poziom twórczości tej autorki, czas na moją jakże subiektywną ocenę samej książki. Jest słaba. 

Jest to trzeci tytuł Nurowskiej jaki przeczytałam -poprzednie to "Listy miłości" i "Wiek samotności", i w nich właśnie można było docenić pomysł, sposób prowadzenia fabuły, kreację postaci. Nie było to mistrzostwo, ale czytało się przyjemnie -pomysły były po prostu dopracowane. Stylu nie ocenię, bo dziecięciem jeszcze byłam gimnazjalnym, gdy je czytałam, więc po prostu nie pamiętam. Musiał być co najmniej poprawny, bo nie pamiętam żadnych zgrzytów (a akurat beznadziejny styl niektórych autorów potrafi wryć się w pamięć).

"Zabójcę" poleciła mi moja siostra. Polecała kilka razy nawet, więc kiedy na szybko usiłowałam coś dopasować do bookathonowego wyzwania, wybór padł właśnie na tę pozycję. Największą zaletą tej książki była wartka fabuła. Historia opisana z punktu widzenia młodej dziennikarki, upierającej się, że zawód który wykonuje jest jej powołaniem, została starannie ociosana z niepotrzebnych, a jakże czasem nudnych, wywodów, pseudofilozoficznych rozważań, nadmiernie rozbudowanych opisów uczuć i rozterek. Jasne, uczucia są opisane. Mam wrażenie, że taki był cel autorki: przedstawienie sensacyjnej historii i uczuć, które towarzyszą tragedii, zmaganiu się z trudną przeszłością, oraz... jakżeby inaczej, MIŁOŚCI.



Nasza główna bohaterka, Joanna wyrusza do Zakopanego, by zebrać materiały do kolejnego reportażu, gdy nagle w pociągu jej uwagę  przyciąga młody mężczyzna, przystojny (oczywiście), a do tego ekstremalnie tajemniczy. Dziennikarski nerw nakazuje dziewczynie śledzić nieznajomego, przez lasy, góry i doliny, by wreszcie trafić za nim do jego samotni. Intrygujące, prawda? Jakaż dzielna, zaradna, inteligentna, przebojowa, a do tego chytra niewiasta. Otóż, nie. Nie znoszę książek, które usiłują naśladować rzeczywistość, a naprawdę zawierają tak idiotycznie nierealne sceny. Może i mogłaby się zdarzyć taka sytuacja, ale świadczyłaby o bezdennej głupocie bohaterki. Rozumiem, że dziennikarz wchodzi nieraz do paszczy lwa, tropi sensacyjne tematy narażając życie, zdrowie, dobre imię i co tam jeszcze posiada. Tutaj panna Padlewska zdradziła niestety, że jest idiotką. Bo niby wyczuła swym szóstym zmysłem, że mężczyzna skrywa tajemnicę, która nadaje się na artykuł? Wcale nie, proszę Państwa. Gdybym była surowym krytykiem, stwierdziłabym, że niczym igła kompasu, drogę wskazywał jej popęd płciowy, ale wolę pozostać przy tezie, że nasza dziennikarka była po prostu wścibską babą.

Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć jak to wszystko się skończyło? Zaskoczenia nie było przy końcówce, choć autorka przeprowadziła nas jeszcze przez męczącą i jałową pustynię dylematów bohaterów, odejść i powrotów, życiowych decyzji, zanim dotarła do sceny finałowej, która, nad czym ubolewam, nie odbyła się w stylu bolywoodzkim. A szkoda, bo wtedy może cała książka nabrałaby nieco baśniowego klimatu.

Zatem, podsumowując: główna bohaterka zupełnie nieprzekonującą i nieco irytująca, fabuła miałaby potencjał, gdyby została może inaczej poprowadzona i dopracowana, krajobrazy ładne, choć jestem pewna, że gdyby pani Nurowska się postarała, mogłaby opisy Tatr odpicować tak, że szczęki by nam poopadały (w głowie mam cudowne sceny z filmu "Prowokator", ale to zupełnie inny poziom). Na plus można ocenić głównego bohatera męskiego, który dosyć trzeźwo podchodzi do całego tematu -chce się odciąć od bolesnej przeszłości i zacząć nowe życie, a nie płakać nad rozlanym mlekiem. Nie jest wcale Heathcliffem, tylko zwykłym facetem jakiego Ty i ja możemy spotkać na ulicy. Jednak przez to, że jest tak zwyczajny, nie pasuje do atmosfery, którą za wszelką cenę autorka chce wprowadzić poprzez histeryczne posunięcia Padlewskiej. Cóż za niedobrana para! On, zwykły facet, twardo stąpający po ziemi, ona, egzaltowana młódka, której się zdaje, że jest bohaterką romansu.
Pani Mario, proszę się zdecydować w końcu czy to ma być studium psychologiczne, czy harlequin.

Ta książka była dla mnie rozczarowaniem. Siostra opisała mi fabułę tak, że aż ciekła ślinka, ale już czytanie powieści było jak słuchanie żartów pana Strasburgera. Suche, proszę Państwa, suche!
Wiem, że pani Nurowska potrafi ładnie pisać, więc nie zniechęca mnie to do jej książek (w planach mam "Wariatkę z Komańczy"), ale tutaj miałam bardzo silne wrażenie, że po prostu zabrakło entuzjazmu ze strony autora co przełożyło się na brak entuzjazmu czytelnika.

niedziela, 3 stycznia 2016

Marzenia na rok 2016

Z premedytacją tytułuję tego posta używając słowa "marzenia", a nie "postanowienia". Dlaczego? Zauważyłam to nie tylko u siebie, ale i u wielu innych osób: mówią o tym znajomi, piszą blogerzy, wyjaśniają psycholodzy: słowo "postanowienie" wprowadza przymus, a wielu spośród nas (w tym i ja) przymusu nie znosi. Ja nie przeczytałam nawet ani jednej lektury w liceum, właśnie z powodu przymusu, choć czytać przecież uwielbiam.

Dlatego nic nie postanawiam, do niczego się nie zmuszam, ale pozwalam sobie marzyć, a naszpikowana przeróżnymi hasłami z książek dotyczących samorozwoju, wiem, że:

marzenie + plan = CEL!

A cel to dla mnie wyzwanie. Jest we mnie dużo tej typowo polskiej mentalności "że niby ja nie dam rady?". Często nie daję rady, ale jednak duma i ambicja odziedziczona po przodkach rodem z husarii, w połączeniu z typowo śląską zawziętością i uporem, mogą przyczynić się do sukcesu. Dlatego moje marzeniowyzwania rozpisałam sobie na miesiące, żeby w chwilach słabości działały na mnie jak płachta na byka i zmuszały do zwiększonej aktywności. 

Oto moja lista:

1. Styczeń: postawić stopę na angielskiej ziemi


Trochę to oszukane, bo podróż do Anglii była zaplanowana już w listopadzie, więc szanse na zrealizowanie tego marzenia są duże (choć znacznie zmalały z powodu powodzi zalewającej akurat York, który był moim celem). Na Wyspy Brytyjskie wybieram się od sama już  nie wiem ilu lat. Najbliżej spełnienia tego marzenia byłam w liceum, kiedy to moja szkoła organizowała wycieczkę objazdową po Szkocji i wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że termin zbiegał się z Pierwszą Komunią mojej młodszej siostry. Niby mogłam pojechać, ale wychowana jestem tak, że po prostu byłoby mi przykro, nie być na tak ważnej dla mojej rodziny uroczystości, więc podjęłam heroiczną decyzję i zrezygnowałam z wyjazdu. Szkocja i tak jest dla mnie miejscem docelowym: chcę zamieszkać w górach w samotnej chatce, pasać szkockie krowy i pisać książki. Taki mam plan na życie :) 


2. Luty: dostać porządną pracę.

Jestem w wieku, w którym bierze się byle co, za byle jakie pieniądze i na byle jaką umowę. Nie żebym była jakimś pracusiem, ale na marzenia również trzeba zarobić, a do tego ustatkować się, przestać wisieć na rodzicach i może wreszcie pomarzyć o czymś zupełnie swoim. Ten plan nie jest w gruncie rzeczy moim marzeniem, bo w życiu chciałabym robić coś co zupełnie nie mieści się w ramach etatu, ale nawet najlepsi od czegoś zaczynali, więc pokornie maszeruję do PUPu i rozsyłam CV, wierna zasadzie, że lepszy jakikolwiek ruch od stania w miejscu. 



3. Marzec: Odpicować zęby

To jest bardzo trywialny pomysł, bo przecież każdy cywilizowany człowiek jakoś tam o zęby dba, ale ja jestem podręcznikowym przykładem dentofobii. Niektórzy mają lęk wysokości, inni boją się klaunów, a ja nie śpię po nocach na myśl o dentyście. Gdyby było mnie na to stać to olałabym zdrowie i na każdą wizytę u dentysty zamawiałabym anestezjologa z silną narkozą, bo każde, nawet najsilniejsze znieczulenie ulatnia się, gdy tylko dentysta dotknie mojego zęba, a że natura obdarzyła mnie całkiem fajnymi zębami: niezbyt dużymi, prostymi, jasnymi, ale nadmiernie picie kawy im nie służy, marzy mi się lekkie wybielenie, więc do dentysty trochę pochodzić będę musiała. Więc nie ma że boli, nie ma że na sam widok dentystycznego fotela dostaję histerii, nie ma że nawet najlżejszy dotyk zdrowego zęba powoduje bóle nieomal porodowe. Już w kwietniu będę mieć zęby jak holywoodzka gwiazda. 



4. Kwiecień: Czas się trochę poruszać

Planuję zacząć ruszać się, gdy tylko trochę się ociepli, ale kwiecień to ostateczny termin, by porzucić ciepły fotel i kocyk, i ruszyć w teren. Nie znoszę żadnych dywanówek; Mel B, Chodakowska i Lewandowska jawią mi się jako hiszpańska inkwizycja, a wszelkie domowe przyrządy jako narzędzia tortur. Wybieram rower, nordic walking, bieganie, pływanie. W zeszłym roku biegałam od początku kwietnia do końca lipca i choć efekty na wadze były średnie, to samopoczucie cudowne. Niestety, biegałam z kontuzją i pod koniec lipca, gdy nie byłam już w stanie nawet chodzić, musiałam przestać. Próbowałam wrócić do biegania jeszcze we wrześniu i w grudniu, ale noga zaczynała boleć już po dwóch czy trzech treningach, więc odpuściłam. W tym roku podejdę do tematu bardziej z głową i postawię na coś lżejszego. Nie chodzi przecież o to, by się katować, ale o to by być zdrowszym. 


5. Maj: Dobić do 50 pozycji na liście książek BBC

Tutaj zaczynają się moje czytelnicze plany, które staram się już teraz realizować, ale maj jest dla mnie takim dedlajnem dla postanowienia opisanego w poprzednim poście. Co roku staram się przeczytać co najmniej 52 książki i tym razem jest tak samo, ale chcę by część tych książek pochodziła właśnie z legendarnej już listy BBC. Wiadomość na dziś: kończę właśnie czytać "Nowy wspaniały świat" Huxleya, więc są postępy :) 



6. Czerwiec: Zaoszczędzić konkretną sumę

Choć plany na przyszłość wciąż jeszcze się kształtują, prawie wszystko na tym świecie kosztuje, więc chcę  po prostu trochę pooszczędzać teraz, żeby później, gdy już się pojawi okazja, by zrobić coś fajnego, mieć na to fundusze. W nieokreślonej przyszłości chciałabym wybrać się na polowanie na zorze, przejść Camino de Santiago, odwiedzić Rumunię i zrobić kilka innych rzeczy, więc pieniądze są jak najbardziej potrzebne, zwłaszcza, że mam tendencję do wywalania kasy na głupoty.



7. Lipiec: Skończyć szkic książki

To jest moje największe marzenie: napisać książkę. Potem drugą, potem trzecią, piątą, dziesiątą, odnieść sukces i zamieszkać w samotnej chatce w Szkocji. Chcę być pisarzem. To marzenie dojrzewa już od tylu lat, że zdążyłam nauczyć się, że praca pisarza nie wygląda tak, że siada się do maszyny do pisania, przez trzy dni i trzy noce nawala w klawisze, a potem zanosi książkę do wydawnictwa. Ponoć tworzenie planu książki przypomina pierwszy trymestr ciąży, nikt jeszcze nic nie wie, nikt jeszcze nie gratuluje, ale już i tak chce się ciągle rzygać. Mam w głowie mnóstwo pomysłów, mnóstwo wymyślonych scen, ale trzeba teraz siąść i w bólach spisać to wszystko, tracąc wiarę w siebie, wyzywając się od idiotów i zalewając łzami nad własną beznadziejnością. Tak mi się zdaje. 



  8. Sierpień: Wolne

Teoretycznie, w tym miesiącu chcę odpocząć, praktycznie, jak znam siebie, będę nadrabiać wszystkie nie spełnione do tej pory plany. Znam siebie na tyle, by wiedzieć, że tak będzie, a na dodatek, daję sobie miejsce na coś fajnego czego nie mogę przecież przewidzieć w styczniu, a co może się wydarzyć w ciągu roku. Okazja do podróży? Zostanę ciocią? Spotkam kogoś kto będzie dla mnie ważniejszy niż lista BBC? Grunt to nie narzucać sobie zbyt sztywnych ram, ale pozwolić na odrobinę luzu. 



9. Wrzesień: Nowa umiejętność, samorozwój

Nie planuję jeszcze niczego konkretnego, ale nie wykluczam studiów podyplomowych, jakiegoś stażu, wolontariatu, kursu językowego, czy czegoś w tym rodzaju. Wrzesień to dla mnie czas nowej energii, więc chcę tę energię jakoś sensownie spożytkować, inwestując w swój rozwój. Nowe doświadczenia zawsze czegoś uczą, nawet jeżeli nie jest to stricte akademickie doświadczenie. 


10. Październik: 52 książki

Choć zostaną jeszcze dwa miesiące do ukończenia tego wyzwania, w październiku chcę już trzymać rękę na pulsie. W tym roku poniosłam klęskę, bo skończyłam rok z 47 książkami na koncie, z czego kilka ostatnich to były nowele Prusa, jako próba oszukania samej siebie, ale i tak do magicznej granicy 52 tytułów nie dobiłam. Z drugiej strony, pisałam licencjat, więc przeczytanie "Władcy Pierścieni" i "Silmarillionu" w dwóch wersjach językowych po trzy razy, powinno zostać potraktowane jako bonus. W tym roku nie mam żadnych tego typu zobowiązań, więc 52 książki to minimum. 


Wiadomość dla moich bliskich: bon do Empiku to zawsze najlepszy prezent. Oprócz kasy. Jeżeli chcecie dać kasę to wybieram kasę, ale poza tym, poproszę książki, książki i jeszcze raz książki. 

11. Listopad: Skończenie książki

Tej, której szkic miał zostać ukończony w lipcu. Marzy mi się świętowanie Sylwestra 2016 ze świadomością, że mam napisaną książkę. Niekoniecznie wydaną, bo to osobna kwestia, ale chciałabym mieć takie poczucie, że dałam radę. Wydaje mi się, że potem napisanie każdej kolejnej jest już łatwiejsze, bo podczas tworzenia pierwszej łamie się mnóstwo własnych blokad psychicznych. Choćby nawet była beznadziejna, ale będzie skończona. Będzie można poprawiać, zmieniać, przeredagowywać, ale łatwiej pracować na jakimś materiale niż tworzyć z niczego. Byłoby fajnie. 



12. Grudzień: Wolne

Grudzień to czas podsumowań. Ewentualnie, nadganiania zaległości, co w moim przypadku jest bardzo prawdopodobne. Wiem, że nie zrealizuję tego wszystkiego. Te plany, te marzenia, to jest maksimum. Nie wierzę za bardzo, bym skończyła książkę, znalezienie pracy to kwestia szczęścia, nowe umiejętności to nieustanna walka z lenistwem. Ale nawet maleńki krok do przodu to zawsze coś. W grudniu chcę po prostu być zadowolona z siebie. Chcę sprzątać mieszkanie, stroić dom, piec pierniczki, robić własnoręcznie prezenty, myśleć o bliskich i z optymizmem patrzeć już w nowy 2017 rok. Nawet jeżeli ktoś uzna to za pobłażanie sobie, nie chcę w tym roku bić rekordów, ale być szczęśliwa, wtedy wszystko będzie OK. 



BONUS: Oczywiście, przez cały rok zdrowo się odżywiać. Pić więcej wody,bo ponoć to ułatwia spalanie tłuszczu, a i moja kosmetyczka twierdzi, że jestem odwodniona czego skutkiem są problemy z cerą. Być bardziej systematyczna. Więcej czasu spędzać wśród ludzi, a mniej na fejsie. Zacząć regularnie pisać na blogu. Częściej sprzątać w szafie. W ogóle, częściej sprzątać. Nie ścinać włosów pod żadnym pozorem. Odmawiać słodyczy. Dużo się uśmiechać, być uprzejmą, milszą, więcej dziękować. Bo w końcu: NOWY ROK, NOWA JA!



piątek, 1 stycznia 2016

Postanowienie noworoczne

Długo kazałam Wam czekać na nowego posta, ale chyba wszyscy wiemy jak bardzo wyczerpujące są Święta. Najpierw pracy od groma, żeby wszystko wysprzątać, przygotować, upiec, ugotować, a jeszcze później trzeba się sporo naharować żeby znów nabrudzić, zjeść to wszystko i poobijać się za cały rok. 

Ale oto nadchodzę. 

O postanowieniach noworocznych jeszcze coś napiszę, ale chcę Wam napomknąć już teraz o jednym z nich. Każdy chyba kto ma do czynienia z książkami -nie tylko książką kucharską, lub teleadresową -musiał spotkać się ze słynną listą 100 książek, które zdaniem BBC każdy powinien przeczytać. Wykaz sporządzonych przez Brytyjczyków, siłą rzeczy, jest dosyć subiektywny, bo mniej więcej 90% pozycji, które w nim widnieją, napisanych zostało przez anglojęzycznych pisarzy i wydanych również przez wydawnictwa angielskie lub amerykańskie, ale i tak większość z tych tytułów fajnie byłoby znać. Na dzień dzisiejszy mogę pochwalić się liczbą 39 odhaczonych książek, a moim postanowieniem na rok 2016 jest dobicie do okrągłej liczby 50. Choć, wzorem lat ubiegłych, mój ostateczny cel czytelniczy to 52 książki na rok, to te 11, planuję wybrać właśnie z listy BBC. A oto i ona, a pogrubione są te tytuły, które już przeczytałam (przeczytałam również kilka innych, ale raczej po łebkach w związku z wymogami szkolnymi, więc nie zaliczam ich, bo postanowienie to ma na celu PRZECZYTANIE tych książek, co dla mnie znaczy, że muszę poznać je z własnej woli, przemyśleć i przetrawić, a nie tylko przelecieć plan wydarzeń):

Lista 100 tytułów, wybranych przez BBC:

1. Duma i uprzedzenie – Jane Austen 2. Władca Pierścieni – JRR Tolkien 3. Jane Eyre – Charlotte Bronte 4. Seria o Harrym Potterze – JK Rowling 5. Zabić drozda – Harper Lee 6. Biblia 7. Wichrowe Wzgórza – Emily Bronte 8. Rok 1984 – George Orwell 9. Mroczne materie (seria) – Philip Pullman 10. Wielkie nadzieje – Charles Dickens 11. Małe kobietki – Louisa M Alcott 12. Tessa D’Urberville – Thomas Hardy 13. Paragraf 22 – Joseph Heller 14. Dzieła zebrane Szekspira 15. Rebeka – Daphne Du Maurier 16. Hobbit – JRR Tolkien 17. Birdsong – Sebastian Faulks 18. Buszujący w zbożu – JD Salinger 19. Żona podróżnika w czasie – Audrey Niffenegger 20. Miasteczko Middlemarch – George Eliot 21. Przeminęło z wiatrem – Margaret Mitchell 22. Wielki Gatsby – F Scott Fitzgerald 23. Samotnia (w innym tłumaczeniu: Pustkowie) – Charles Dickens 24. Wojna i pokój – Leo Tolstoy 25. Autostopem przez Galaktykę – Douglas Adams 26. Znowu w Brideshead – Evelyn Waugh 27. Zbrodnia i kara – Fyodor Dostoyevsky 28. Grona gniewu – John Steinbeck 29. Alicja w Krainie Czarów – Lewis Carroll 30. O czym szumią wierzby – Kenneth Grahame 31. Anna Karenina – Leo Tolstoy 32. David Copperfield – Charles Dickens 33. Opowieści z Narnii (cały cykl) – CS Lewis 34. Emma- Jane Austen 35. Perswazje – Jane Austen 36. Lew, Czarwnica i Stara Szafa – CS Lewis 37. Chłopiec z latawcem – Khaled Hosseini 38. Kapitan Corelli (w innym tłumaczeniu: Mandolina kapitana Corellego) – Louis De Bernieres 39. Wyznania Gejszy – Arthur Golden 40. Kubuś Puchatek – AA Milne 41. Folwark zwierzęcy – George Orwell 42. Kod Da Vinci – Dan Brown 43. Sto lat samotności – Gabriel Garcia Marquez 44. Modlitwa za Owena – John Irving 45. Kobieta w bieli – Wilkie Collins 46. Ania z Zielonego Wzgórza – LM Montgomery 47. Z dala od zgiełku – Thomas Hardy 48. Opowieść podręcznej – Margaret Atwood 49. Władca much – William Golding 50. Pokuta – Ian McEwan 51. Życie Pi – Yann Martel 52. Diuna – Frank Herbert 53. Cold Comfort Farm – Stella Gibbons 54. Rozważna i romantyczna – Jane Austen 55. Pretendent do ręki – Vikram Seth 56. Cień wiatru – Carlos Ruiz Zafon 57. Opowieść o dwóch miastach – Charles Dickens 58. Nowy wspaniały świat – Aldous Huxley 59. Dziwny przypadek psa nocną porą (również: Dziwny przypadek z psem nocną porą) – Mark Haddon 60. Miłość w czasach zarazy – Gabriel Garcia Marquez 61. Myszy i ludzie (również: O myszach i ludziach) – John Steinbeck 62. Lolita – Vladimir Nabokov 63. Tajemna historia – Donna Tartt 64. Nostalgia anioła – Alice Sebold 65. Hrabia Monte Christo – Alexandre Dumas 66. W drodze – Jack Kerouac 67. Juda nieznany – Thomas Hardy 68. Dziennik Bridget Jones – Helen Fielding 69. Dzieci północy – Salman Rushdie 70. Moby Dick – Herman Melville 71. Oliver Twist – Charles Dickens 72. Dracula – Bram Stoker 73. Tajemniczy ogród – Frances Hodgson Burnett 74. Zapiski z małej wyspy – Bill Bryson 75. Ulisses – James Joyce 76. Szklany kosz – Sylvia Plath 77. Jaskółki i Amazonki – Arthur Ransome 78. Germinal – Emile Zola 79. Targowisko próżności – William Makepeace Thackeray 80. Opętanie – AS Byatt 81. Opowieść wigilijna – Charles Dickens 82. Atlas chmur – David Mitchell 83. Kolor purpury – Alice Walker 84. Okruchy dnia – Kazuo Ishiguro 85. Pani Bovary – Gustave Flaubert 86. A Fine Balance – Rohinton Mistry 87. Pajęczyna Szarloty – EB White 88. Pięć osób, które spotykamy w niebie – Mitch Albom 89. Przygody Scherlocka Holmesa – Sir Arthur Conan Doyle 90. The Faraway Tree Collection – Enid Blyton 91. Jądro ciemności – Joseph Conrad 92. Mały Książę – Antoine De Saint-Exupery 93. Fabryka os – Iain Banks 94. Wodnikowe Wzgórze – Richard Adams 95. Sprzysiężenie głupców (również: Sprzysiężenie osłów) – John Kennedy Toole 96. Miasteczko jak Alece Springs – Nevil Shute 97. Trzej muszkieterowie – Alexandre Dumas 98. Hamlet – William Shakespeare 99. Charlie i fabryka czekolady – Roald Dahl 100. Nędznicy – Victor Hugo 


Planuję w tym roku zabrać się za "Zabić drozda", "Dzieła zebrane Szekspira", "Przeminęło z wiatrem", "Zbrodnię i karę", coś Dickensa, "Kapitana Corelli" i "Kubusia Puchatka", "Pokutę", "Nowy wspaniały świat", "Miłość w czasach zarazy", "Lolitę", "Atlas chmur", "Jądro ciemności", "Trzech muszkieterów" i "Charliego i fabrykę czekolady". Trzymajcie kciuki, bym dała radę :) 

A Wy, posiłkujecie się jakimiś listami przy wyborze lektury? 

niedziela, 13 grudnia 2015

Niech się stanie magia

Jeszcze 11 dni, ale już się zaczęło. Nie tylko w sklepach, telewizji, radio, gazetach i gdzie tylko się da. Moja mama już od kilku tygodni co wieczór, w kuchni, dłubie a to przy aniołkach, a to przy świecznikach, a to przy bombkach, a to przy wieńcach, a to przy girlandach, więc przygotowania trwają od jakiegoś czasu, ale dziś oficjalnie rozpoczęliśmy w moim domu Okres Przedświąteczny. A to wszystko za sprawą pierników.

Pieczemy co roku w składzie: mama, ja, młodsza siostra. Jest dużo zamieszania, wybrudzona cała kuchnia, kłótnie -jak to z rodzeństwem zawsze bywa - nerwy mamy, podjadanie, narzekanie, żarty -a to wszystko przy dźwiękach kolęd, co ważne, w wykonaniu zagranicznych gwiazd. Dlaczego zagranicznych? Bo polskie są zarezerwowane na strojenie choinki, które odbywa się zazwyczaj 23 grudnia. Skąd ta tradycja się wzięła, nie mam pojęcia, ale mama przestrzega jej z uporem godnym lepszej sprawy. Więc dzisiaj, odsłuchawszy wszystkich szlagierów Jima Reeves'a, melduję, że Święta czekają już tuż za progiem.

Jako, że jest to bardzo intensywny czas i trudno znaleźć wolną chwilę na czytanie, więc chcę Wam dziś opowiedzieć o książce, która -jak dla mnie- jest swego rodzaju "must read" w okresie Bożego Narodzenia. Do tej pory przeczytałam ją zaledwie dwa razy, ale wiem już, że czytanie jej stanie się moją prywatną grudniową tradycję. Panie i Panowie, oto "Srebrne dzwonki" Luanne Rice.

Jest to jedyna książka tej autorki, którą przeczytałam i chyba tak zostanie, a to dlatego, że nie chcę się zniechęcić. Patrząc na tytuły i opisy innych, wyczuwam duszący, słodki zapach jaki wydzielają typowe romansidła. To jest zarzut, który dosyć często pada również pod adresem "Srebrnych dzwonków" -że sztampowo, słodko, przewidywalnie, patetycznie, infantylnie, a bohaterowie mdli i niezbyt rozgarnięci. Nie zrozumcie mnie źle -to że zachwycam się tą książką, nie znaczy, że nie dostrzegam jej wad. Przeciwnie, uważam, że fabuła jest cienka jak barszcz z supermarketu, a bohaterowie rzeczywiście są mdłymi amebami. Ale wszystko co bożonarodzeniowe rządzi się własnymi prawami. W blasku świec i przy dźwiękach kolęd wszyscy stajemy się sentymentalni i miękcy jak plastelina na kaloryferze. Przestaje wtedy liczyć się słaba treść książki, czas zwalnia, możemy delektować się słowem, puszczać wodze wyobraźni, podkręcać empatię, wczuwać się w nastrój. A nastrój to coś co "Srebrne dzwonki" z całą pewnością posiadają.


Nowy Jork, światła świec w oknach, mróz malujący kwiaty na szybach, zapach choinki, ośnieżone ulice i parki, a ponad głowami anioły. Wśród tego wszystkiego ona i on- kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. Cicha bibliotekarka pogrążona w smutku po stracie kogoś bliskiego, samotny mężczyzna, ojciec zbuntowanego nastolatka i dziewczynki, której nie brak niczego za wyjątkiem... matki. Książka o bólu, tęsknocie, zagubieniu. Sentymentalna i ckliwa aż do mdłości, ale słodki zaduch rozwiewa mroźny wiatr melancholii. Choć wszystko kończy się dobrze, nie jest to typowy happy end, za co chwała autorce.

Zazwyczaj unikam takich książek, więc obce są mi wszystkie Sparksy, Greeny, Aherny, Robertsy i inni, którzy wciskają nam kit, że miłość góry przenosi. Ale w nosie mam fabułę tej książki. Jeśli o mnie chodzi, mogłyby to być również przygody Sierotki Marysi, byleby były osadzone w tym magicznym świecie, który stworzyła Luanne Rice. Do tej pory podobny nastrój znalazłam tylko w "Zimowej opowieści" z Farrellem w roli głównej (książki jeszcze nie czytałam, a sam film polecam na tej samej zasadzie co "Srebrne dzwonki" -wyłącz rozum, włącz wyobraźnię). Mądrzejsi po lekturze tej książki na pewno nie będziemy, ale potwór sentymentalny zostanie nakarmiony najwznioślejszymi uczuciami.

Ja z pewnością sięgnę po nią w te Święta, a Wy? Jakie inne książki polecilibyście na ten czas?
Pozdrawiam już prawie świątecznie :)

sobota, 12 grudnia 2015

BookAThon 2015

Po nieco dłuższej przerwie, witam Was ponownie w skromnych progach mojego bloga. Postanowienie, by czytać przynajmniej od czasu do czasu nieco poważniejsze książki, jak to czasem z postanowieniami bywa, po kilku tygodniach już dogorywa w kącie, zapomniane, porzucone, niechciane. A dlaczego? A dlatego, że ciągle coś nowego wpada mi w oko i książki pochłaniam jedna za drugą.
Ostatnio w oko wpadł mi BookAThon. Inicjatywa polskich blogerek literacko-lifestylowych, polegająca na czytaniu przez okrągły tydzień książek spełniających określone wymagania. W tej edycji były one takie:


BookAThon trwał od 30 listopada do 6 grudnia, ale już od początku listopada w fejsbukowej grupie wrzało, bo każdy kompletował swoją listę i dzielił się z innymi swoimi wyborami. Ja do tematu podeszłam bardzo ostrożnie (czyt. leniwie) i ciągle odkładałam na później decyzję czy wezmę udział w zabawie, a jeżeli tak, to jakie książki staną się moim wyzwaniem. Termin rozpoczęcia zbliżał się nieubłaganie, więc w końcu, zniechęcona, stwierdziłam, że daruję sobie udział w tej edycji i zaczekam do lata. Nadszedł bookathonowy poniedziałek i ikonka powiadomień na niebieskim portalu rozgrzewała się do czerwoności sygnalizując nowe posty uczestników zabawy. Czytałam, komentowałam, zapamiętywałam tytuły książek, które polecali inni, cieszyłam się, że duch czytelniczy w narodzie nie zaginął.
A potem przyszedł wtorek. Dawno temu zawiesiłam nad łóżkiem listę książek BBC, na której wykreślam przeczytane pozycje, więc wstając rano od razu rzuca mi się w oczy mój mizerny wynik (38/100 na dzień dzisiejszy). Tak również było we wtorek. Wzrok mój po obudzeniu spoczął na pozycji 29 "Alicja w Krainie Czarów" i jak to czasem się nam zdarza, usłyszałam głosik w głowie: "Ja nie dam rady?". A później było już tylko gorzej. Po całodniowym namyśle, zdecydowałam się na następujące książki:

1. "Alicja w Krainie Czarów" Lewisa Carolla
2. "Folwark zwierzęcy" Georga Orwella
3. "Zabójca" Marii Nurowskiej
4. "Kod Leonarda da Vinci" Dana Browna
5. "Pod mocnym aniołem" Jerzego Pilcha

"Alicja" miała robić za książkę z listy BBC, "Folwark" nieprzeczytaną lekturę, "Zabójca" książkę poleconą, "Kod" za książkę z czymś czerwonym na okładce, a Pilch reprezentował polskich autorów i zdobywcę nagrody literackiej.


Bibliotekę odwiedziłam po południu, a tam ku mojemu przerażeniu, okazało się, że ostatnia ostoja kultury w moim mieście nie dysponuje akurat najpopularniejszym wydaniem "Kodu" z czerwoną okładką. O dziwo, nawet "Folwark" nie czerwienił się na półce, choć wszyscy chyba kojarzymy ten obrazek z króliczymi głowami wystającymi z jakichś okropnych klatek (?). Zarówno "Kod", jak i "Folwark" miały okładki pozbawione nawet najmniejszego akcentu w kolorze czerwonym.

Ale prawo jest dla człowieka, nie człowiek dla prawa. Czy to ważne, że książki, które udało mi się zdobyć mają inne okładki niż te, które oglądałam w Internecie? Nie. Przytuliłam je zatem do piersi, szepcząc im, że nieważne, że nie są czerwone, bo kocham je za sam fakt bycia książkami i zabrałam do domu. Był już wtorkowy wieczór, a ja dopiero przytachałam upolowaną zwierzynę.
Zmęczyłam "Alicję" (przy czym słowo "zmęczyłam" jest tutaj zaskakująco odpowiednie) i obiecałam sobie, że więcej nie sięgnę po nic co wyszło spod pióra tego autora. "Folwark" nieco nużył, ale wmawiałam sobie, że mól książkowy, który nie zna tej książki, jest jak katolik bez Credo.
 A potem zaczęło być fajnie, ale o tych fajnych i przyjemnych tytułach opowiem może następnym razem, bo zasługują na opis nieco dłuższy niż jedno zdanie. Ostatecznie, "Kod" skończyłam dopiero w poniedziałek, więc już po terminie, a stron wyszło mi w przybliżeniu zaledwie 800, ale zaczęłam dwa dni później, niż większość uczestników, więc i tak jestem z siebie dumna.

A Wy, jakimi książkowymi osiągnięciami możecie się pochwalić?

środa, 28 października 2015

Kto bez wiatru po morzu mknie?

Zimny wiatr wieje od morza. Erling stoi na nabrzeżu, przed nim Asta ze łzami w oczach. Jasne włosy jak nitki babiego lata wirują wokół jej twarzy. Mężczyźni po trapie wchodzą na pokład wielkiego jak góra żaglowca. Nawoływania marynarzy, płacz dzieci, cichy szloch żon i milczenie między Erlingiem i Astą. Głos więźnie w gardle. Erling cofa się o krok, Asta w geście rozpaczy chwyta jego dłoń, a w oczach ma błaganie. Wyszarpuje rękę, odwraca się i wbiega na pokład. Asta przyciska do ust koniec szala, a twarz zalewają łzy. Cały statek spowija posępna cisza. Dopiero na pełnym morzu zabrzmi gardłowo pieśń tułaczy jak skowyt żalu wyrwany z piersi setki mężczyzn:

Kto bez wiatru po morzu mknie?
Ko bez wioseł łódź pcha?
Komu z oczu nie płynie łza,
gdy opuszcza braci?

Ja bez wiatru po morzu mknę,
ja bez wioseł łódź pcham,
lecz po twarzy mi płynie łza,

gdy opuszczam braci.  


Piosenka ta do Ameryki przybyła wraz ze szwedzkimi imigrantami i wyraża tęsknotę za domem, rodziną, przyjaciółmi, ukochanym krajem. W ciemne, jesienne wieczory nastraja melancholijnie. Zatrzymaj się. Weź kubek z herbatą, lampkę winą, ciepły koc. Przytul męża/żonę, utul do snu dzieci, pogłaszcz psa/kota/złotą rybkę. Zatrzymaj się. Nic nie jest dane raz na zawsze. Zatrzymaj się. Smakuj chwilę. Pozwól sercu się wzruszyć. Zatrzymaj się. Jutro to wszystko może zniknąć. 

***
Chyba to wina zbliżającego się listopada, ale czuję jak zegar wolniej tyka. Wino, świece, kominek, płomienie, pianino, śmiech i gwar rozmów członków rodziny, jaśniejące w ciemności okna domów, coraz zimniejsze noce, w złoto obleczone parki i lasy, białe gwiazdy na czystym nocnym niebie. Zdecydowanie jestem zwierzęciem jesienno-zimowym. A Wy?

***
Choć miało być o książkach to jednak w tym tygodniu zabrakło czasu, a to dlatego, że wczoraj obroniłam licencjat. Oprócz tego, zdziwił mnie dziś niepomiernie efekt jaki wywołała moja wypowiedź na forum portalu lubimyczytać.pl. Napisałam, że uwielbiam biblioteki, bo chodzenie między półkami i polowanie na ciekawe tytuły nastraja mnie pozytywnie. Okazało się, że taka biblioteka, jaką ja mam przyjemność odwiedzać, jest już reliktem przeszłości i wiele osób mi jej zazdrości, bo w dużych miastach księgozbiór jest tylko i wyłącznie elektroniczny, a do półek dostęp ma jedynie bibliotekarz. Owszem, też korzystam z takiej biblioteki... kiedy muszę. Jeżdżę do większego miasta, na miejscu, uważnie przestudiowawszy uprzednio katalog, podaję bibliotekarce tytuł, a po chwili książka ląduje na kontuarze. Te wizyty napawają mnie smutkiem. Co z tego, że jest tam dziesięć razy więcej tytułów niż w mojej małomiasteczkowej biblioteczce? Tutaj znają mnie już wszystkie bibliotekarki, wchodzę między półki wstrzymując oddech, przerzucam kolejne książki, podczytuję fragmenty, a innym czytelnikom rzucam porozumiewawcze spojrzenia i ciche "dzień dobry" jakbyśmy wszyscy należeli do jakiegoś tajnego zakonu i w danej chwili, między tymi wszystkimi książkami, obcowali z najczystszą magią. Zazdrośćcie mi, a najlepiej, wpadnijcie kiedyś i odwiedźcie mnie i moją bibliotekę. Pokażę Wam nawet miedzianego bibliotekarza, który siedzi na ławce przed budynkiem i strzeże tego zaczarowanego miejsca przed postępującą digitalizacją.